Книга - Bezkrwawy

a
A

Bezkrwawy
Owen Jones


Pewnego dnia samopoczucie Henga Lee pogarsza się. Udaje się zatem do lokalnej szamanki, która prywatnie jest jego ciotką. Kobieta przeprowadza kilka badań i stawia diagnozę - Heng nie ma krwi! Jak mężczyzna ma przekazać taką nowinę swojej rodzinie i co zrobią z tą wiedzą jego bliscy?

Heng Lee jest hodowcą kóz. Mieszka on w dalekich górach północnej Tajlandii, położonych na północny wschód od Chiang Rai, bardzo blisko granicy z Laosem. Jego społeczność jest bardzo mała - taka, w której każdy zna każdego. Pewnego dnia samopoczucie Henga pogarsza się, ale nie na tyle, żeby nie mógł  wyprowadzać swoich kóz na wypas. Gdy jednak zaczynają się omdlenia, mężczyzna postanawia udać się do miejscowej szamanki. W pobliżu jego wioski nie ma bowiem lekarzy, a usługi znachorki pomagały mieszkańcom od stuleci. Szamanka pobiera próbki i stawia diagnozę - nerki Henga przestały działać i zostało mu niewiele czasu. Trwa walka o życie mężczyzny, ale do dzieła wkraczają również inne moce. Co stanie się z Hengiem, jego rodziną i resztą ich społeczności, jeśli bohater posłucha rady szamanki?









1 BEZKRWAWY




Humorystyczna opowieść o rodzinie współczesnych wampirów





1 Owen Jones




Tłumacz:



1 Michał Cierniak




Copyright Owen Jones 21 stycznia 2021 r.



Prawo Owena Jonesa do tytułu autora niniejszego dzieła zostało ustanowione zgodnie z rozdziałami 77 i 78 amerykańskiej ustawy o prawach autorskich i patentach z 1988 r. Ustanawia się niniejszym moralne prawo autora.

Niniejsze dzieło jest fikcją literacką. Wszystkie postaci i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora lub są całkowicie fikcyjne. Niektóre z przedstawionych miejsc mogą istnieć, lecz przedstawione wydarzenia są całkowicie fikcyjne.



Opublikowano przez

Megan Publishing Services

http://meganthemisconception.com (http://meganthemisconception.com/)




1 DEDYKACJA


Dedykuję tę książkę moim przyjaciołom, lordowi Davidowi Prosserowi oraz Murrayowi Bromley, za ich pomoc, a także mojej Tajskiej Rodzinie, za więcej rzeczy, niż mogą sobie wyobrazić.

Karma odpłaca każdemu proporcjonalnie do jego czynów.




1 SPIS TREŚCI


1 Kłopot pana Lee

2 Dylemat rodziny Lee

3 Pee Bob Heng

4 Droga ku ozdrowieniu

5 Czy to człowiek? Czy to ptak?

6 Heng wraca do pracy

7 Heng poszerza swoją dietę

8 Eksperymenty Henga

9 Goście

10 Nowy biznes rodzinny

11 Hipisowski szlak

12 Przerwa

13 Człowiek nietoperz i dziewczyna nietoperz

14 Rozwój społeczności nietoperzy

15 Pierwsza rada nietoperzy

Glosariusz

Tygrysia Lilia z Bangkoku

O autorze


Kontakt z autorem:

http://facebook.com/angunjones (http://facebook.com/angunjones)

http://twitter.com/lekwilliams (http://twitter.com/lekwilliams)

owen@behind-the-smile.org (mailto:owen@behind-the-smile.org)

http://owencerijones.com (http://owencerijones.com/)



Zapraszam do subskrypcji biuletynu w celu uzyskiwania poufnych informacji o książkach i twórczości Owena Jonesa.

Prosimy po podanie swojego adresu e-mail w poniższym linku:



http://meganthemisconception.com (http://meganthemisconception.com/)




1 1 KŁOPOT PANA LEE


Od kilku tygodni pan Lee, lub dla miejscowych „Staruszek Lee”, czuł się dziwnie. Wiedzieli o tym wszyscy w zamieszkiwanej przez niego społeczności, gdyż była ona bardzo mała i wyizolowana od reszty świata. Mężczyzna udał się więc zasięgnąć porady u miejscowego lekarza. A właściwie lekarki. I nie tyle lekarki, we współczesnym znaczeniu tego słowa – bardziej znachorki. Kobieta powiedziała mu, że poziom temperatury jego ciała wariuje, a wszystko przez wpływ „czegoś” na krew pana Lee.

Owa miejscowa szamanka, prywatnie ciotka pana Lee, nie była w stanie określić, co odpowiada za jego stan. Obiecała jednak, że w ciągu dwudziestu czterech godzin pozna odpowiedź. Mężczyzna musiał jednak zostawić próbki do zbadania i powrócić na wezwanie znachorki. Podała mu kępkę mchu i kamień.

Ten zestaw nie zdziwił pana Lee – miał już z nim wcześniej do czynienia. Oddał więc mocz na mech i napluł na kamień, mocno ściągając plwociny. Z namaszczeniem oddał przedmioty kobiecie. Znachorka owinęła je osobno w bananowe liście, aby jak najdłużej zachować ich wilgoć, a także by nie dotykać ich gołymi dłońmi. To mogło je skazić.

- Potrzeba dnia, żeby zgniły i wyschły. Potem będę mogła im się przyjrzeć i dowiem się, co ci dolega.

- Dziękuję, ciotuniu Da… To znaczy, szamanko Da. Będę wypatrywał wieści od ciebie i przybędę na wezwanie natychmiast.

- A ty dokąd, młodzieńcze? Jeszcze z tobą nie skończyłam.

Da sięgnęła za siebie po ceramiczny słoik, stojący na półce. Otworzyła go i dwukrotnie nabrała jego zawartości do ust. Tą drugą splunęła na pana Lee. Gdy szamanka odprawiała modły do jej bogów, mężczyzna przeklinał fakt, że przypomniała sobie o „oczyszczeniu”. Nie znosił, gdy ktoś na niego pluł. Tyczyło się to szczególnie starych kobiet ze szkorbutem.

- Dzięki temu spryskaniu alkoholem i modlitwie, pozostaniesz czysty, aż odpowiednio nie zdiagnozujemy twojego stanu - zapewniła go.

Szamanka Da podniosła się. Podeszła do bratanka, objęła go ramieniem i odprowadziła do wyjścia. Jednocześnie skręcała papierosa.

Gdy byli na zewnątrz, zapaliła skręta. Zaciągnęła się nim głęboko, czując jak dym wypełnia jej płuca.

- A jak tam twoja żoneczka i wasze cudowne dzieci?

- Wszyscy zdrowi, ciotuniu Da. Martwią się jednak o mnie. Od jakiegoś czasu czuję się jakiś taki rozklekotany, a doskonale wiesz, że nigdy w życiu nie byłem chory.

- My, Lee, zawsze byliśmy silną zgrają. Twój ojciec, a mój kochany brat, wciąż byłby w pełni sił, gdyby nie zszedł na grypę. Silny był jak wół. Jesteś do niego podobny, ale jego nigdy nie postrzelono. Moim zdaniem to cię załatwiło – ten jankeski nabój.

Pan Lee odbywał podobną rozmowę już setki razy. Nigdy jednak nie udało mu się wyjść z niej obronną ręką, więc po prostu przytaknął, wręczył ciotce 50-batowy banknot i udał się z powrotem na swoją farmę, która znajdowała się kilkaset metrów od wioski.

Od razu poczuł się lepiej. Dlatego też postanowił to udowodnić wszystkim dookoła, idąc zawadiackim krokiem.

Staruszek Lee bezwzględnie ufał ciotce Da, podobnie jak wszyscy w jego społeczności, będącej małą wioską o około 500 domostwach i kilku tuzinach przylegających do niej farm. Kobieta objęła stanowisko wiejskiej szamanki, kiedy był on jeszcze dzieckiem. Spośród osób pamiętających jej poprzednika, zostało nie więcej niż tuzin. Pewnym było, że społeczność ta nigdy nie miała lekarza z prawdziwego zdarzenia, który miałby kwalifikacje i wykształcenie medyczne.

Nie było też tak, że wioskowi nie mieli dostępu do służby zdrowia. Lekarzy było jednak niewielu, a najbliższy przyjmował „w mieście”, czyli 75 kilometrów dalej. Wioska natomiast nie miała połączeń autobusowych, kolejowych, a nawet taksówek. Leżała ona bowiem w górach, na północno-wschodnim krańcu Tajlandii. Jakby tego było mało, lekarze brali za swoje usługi dużo pieniędzy, a przepisywane przez nich lekarstwa były drogie (wieść gminna niosła, że medycy pobierali od nich prowizje). Kilka wiosek dalej znajdowała się też przychodnia, jednak pracowali w niej wyłącznie jedna pielęgniarka i dojeżdżający lekarz, który pojawiał się tam raz na dwa tygodnie.

Pan Lee i jego ziomkowie sądzili, że wykształceni medycy byli pewnie potrzebni bogatym mieszczuchom, ale im już niespecjalnie. No bo jak rolnik ma wziąć sobie dzień wolny na wizytę u lekarza, a dodatkowo wynająć kogoś z samochodem, kto wykona za niego pracę? Oczywiście, o ile udałoby się znaleźć kogoś zmotoryzowanego – w promieniu dziesięciu kilometrów było zaledwie kilka starych traktorów.

Staruszek wychodził z założenia, że usługi jego ciotki mu wystarczyły, podobnie jak każdemu innemu. W końcu nie umarł jeszcze żaden z jej pacjentów, chyba że akurat wybiła jego godzina. Ponadto nikogo nie zabiła, za co poświadczyłby każdy.

Każdy.

Pan Lee był bardzo dumny z ciotki. Poza tym, w promieniu kilometrów nie było nikogo, kto dorównałby jej doświadczeniem. Co prawda nikt nie wiedział, ile kobieta ma lat, włącznie z samą zainteresowaną. Prawdopodobnie przekroczyła już dziewięćdziesiątkę.

Te myśli towarzyszyły panu Lee, gdy dochodził do swoich włości. Chciał przedyskutować całą sprawę z żoną. Być może i całemu światu wydawało się, że to mężczyzna jest głową tej rodziny, ale to było tylko na pokaz. W rzeczywistości bowiem, każda decyzja była podejmowana przez wszystkich jej członków, a przynajmniej przez dorosłych.

To miał być wiekopomny dzień, ponieważ państwo Lee nigdy nie przeżywali kryzysu. Z kolei ich dzieci, które już zresztą dziećmi nie były, miały również wypowiedzieć się w tej sprawie. W ten sposób miała stworzyć się historia, czego pan Lee był w pełni świadomy.

- Mat! - odezwał się do żony swoim pieszczotliwym określeniem. Powstało ono, gdy ich pierworodne dziecko nie umiało wypowiedzieć słowa „matka”.

- Mat, jesteś tam?

- Tak, za domem.

Lee postanowił poczeka

trochę na kobietę w domu. Wewnątrz było jednak gorąco i duszno, więc wyszedł na podwórze i usiadł przy dużym rodzinnym stole, który skrywał się pod trzcinowym dachem. To tam wspólnie spożywali posiłki i spędzali wolny czas.

Pani Lee miała na imię Wan, aczkolwiek jej mąż nazywał ją pieszczotliwie „Mat”. Nazywało ją tak również ich najstarsze dziecko, kiedy nie umiało jeszcze wymawiać „matka”. To określenie przyjęło się wyłącznie w przypadku pana Lee, gdyż żadne z dzieci go już nie używało. Kobieta pochodziła z wioski BaanNoi, podobnie jak jej mąż. Jej rodzina zamieszkiwała to miejsce niemal od zawsze, natomiast ród Lee pochodził z Chin, gdzie żyli jeszcze dwa pokolenia wcześniej.

Wan miała cechy względnie typowe dla kobiet z tej okolicy. Za młodu była bardzo śliczną dziewczyną, lecz wtedy przedstawicielkom jej płci nie dawano zbyt wielu okazji do wykazania się i rozwoju. Nikt nie zachęcał ich do bycia ambitnymi. Niestety, niewiele zmieniło się w tej kwestii również dwadzieścia lat później, co odczuwała także jej córka. Celem pani Lee było znalezienie sobie męża od razu po ukończeniu szkoły. Dlatego też, gdy pojawił się Heng Lee, który oświadczył się i pokazał jej rodzicom przechowywany w banku posag, wzięła go za najlepszą partię w okolicy. Nawet nie przyszło jej do głowy, by zostawić swoich znajomych i poszerzać horyzonty w dużym mieście.

Na swój sposób nawet pokochała Henga Lee. Uczucie jednak szybko wygasło i kobieta stała się bardziej wspólnikiem niż żoną. Razem prowadzili firmę zwaną rodziną, a ich zadaniem było zapewnienie sobie wspólnego bytu.

Wan nigdy nie szukała kochanka. Miała takie propozycje, zarówno przed ślubem, jak i po nim. Gdy je składano, była oburzona. Teraz jednak wracała myślami do tych chwil z pewnym sentymentem. Lee był jej pierwszym i jedynym. Wszystko wskazywało na to, że będzie również ostatnim. Kobieta jednak tego nie żałowała.

Marzyła wyłącznie o wnukach. Była pewna, że dzieci zechcą mieć kiedyś swoje potomstwo. Jednocześnie nie chciała wymuszać na nich małżeństwa, jak było to w jej przypadku. W szczególności nie chciała, by spotkało to jej córkę. Nie miała jednak wątpliwości, że wnuki będą, gdyż to była dla ich dzieci jedyna metoda na zapewnienie sobie zabezpieczenia finansowego na starość. Ponadto wpłynęłoby to pozytywnie na pozycję całej rodziny.

Ta kwestia była bardzo ważna dla pani Lee, podobnie jak rodzinny honor. Nie chciała z kolei więcej materialnych rzeczy, niż udało jej się już zdobyć. Nauczyła się bez nich radzić, aż w końcu zupełnie przestały się dla niej liczyć.

Miała już telefon komórkowy i telewizor. Zasięg antenowy był jednak, delikatnie mówiąc słaby, ale nie była to kwestia zależna od niej. Nie pozostawało więc nic innego, jak tylko czekać, aż rząd postawi w okolicy lepsze nadajniki. Zdaniem kobiety na pewno nastąpi to któregoś dnia. Nie chciała samochodu, bo nie miała ochoty nigdzie jeździć. Ponadto okoliczne drogi były w kiepskim stanie.

To jednak nie były jedyne powody. Dla osób w jej wieku i o jej pozycji, samochód był czymś zdecydowanie poza zasięgiem. Dlatego też zaniechała marzeń o nim dekady temu. Innymi słowy, wystarczał jej rower i stary motocykl, które stanowiły rodzinną flotę transportową.

Pani Lee nie wzdychała również na myśl o złocie, czy eleganckich ubraniach. Marzenia te wybiła jej z głowy wiele lat temu rzeczywistość, wiążąca się z wychowywaniem i utrzymywaniem dwójki dzieci za pensję rolnika. Pomimo tych wszystkich rzeczy, pani Lee była szczęśliwą kobietą. Kochała swoją rodzinę, a także chciała zostać kim jest i gdzie jest, dopóki pewnego dnia Budda nie przywoła jej do domu.

Pan Lee przyglądał się żonie, gdy ta szła w jego kierunku. Kobieta poprawiała coś pod swoim sarongiem. Usiadła na brzegu stołu i podwinęła nogi. Siedziała niczym syrena na skale.

- No dobrze, co ta stara prukwa miała do powiedzenia?

- No przestań, Mat! Przecież ona nie jest taka zła. Może i nie potraficie się dogadać, ale czasami tak bywa, prawda? Nigdy nie powiedziała o tobie złego słowa. Ba, pytała nawet o twoje zdrowie… i o dzieci.

- Czasami bywasz strasznie głupi, Heng. Wyraża się o mnie dobrze i jest dla mnie miła tylko wtedy, gdy dookoła są ludzie. Gdy jednak jesteśmy same, traktuje mnie jak śmiecia i zawsze tak było. Nienawidzi mnie, ale jest zbyt przebiegła, byś się zorientował. Wie bowiem, że stanąłbyś po mojej stronie. Wy mężczyźni wiecie niby wszystko o całym świecie, a nie dostrzegacie rzeczy pod własnym nosem.

- Przez te lata oskarżała mnie o mnóstwo rzeczy… Że niby jestem flejtuchem, nie dbam o dzieci, a raz nawet powiedziała, że moje potrawy śmierdzą, jakbym przyprawiała je kozimi bobkami! Ech, nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy. Nie wierzysz nawet własnej żonie, prawda? Tak, uśmiechaj się, ale powiem ci, że przez ostatnie trzydzieści lat nie było mi do śmiechu. No, ale dobrze już – co ci powiedziała?

- Właściwie to nic. Tylko mnie zbadała swoją starą metodą. Wiesz – sikanie na mech, plucie na kamień, a potem danie się spryskać alkoholem z tej jej szczerbatej gęby. Na samą myśl mną wzdryga. Obiecała odezwać się jutro, kiedy będzie znała wyniki.

Pan Lee rozejrzał się dookoła.

- Gdzie są dzieci? Nie powinny uczestniczyć w tej rodzinnej dyskusji? – zapytał żonę.

- Nie wydaje mi się. W końcu dalej nic nie wiemy, prawda? A może masz jakieś pomysły?

- Nie bardzo. Pomyślałem, że może pójdę na masaż do tej młodej Chinki… To może pomóc, jeśli nie będzie mnie za mocno tarmosić. Pobierała nauki w północnej Tajlandii i potrafi być dość brutalna… a przynajmniej tak mówią. Wiesz w jakim stanie są moje wnętrzności. Może jednak delikatny masaż zdziała dla nich cuda? Co o tym myślisz, najdroższa?

- Wiem, co masz na myśli przez delikatny masaż. Jeśli o niego ci chodzi, to dlaczego nie poprosisz swojego wuja? Musisz iść do jakiejś młódki?

- Przecież wiesz, że nie lubię, jak dotykają mnie męskie łapy. Tłumaczyłem ci to wielokrotnie, ale dobrze – jeśli masz być zła, to nie pójdę na masaż.

- Ja wcale nie zabroniłam ci iść! Na litość boską, przecież i tak nie mogłabym cię zatrzymać. Jednak masz rację – powiadają, że ona jest dość brutalna, a przez to może ci to przynieść więcej szkód niż korzyści. Uważam po prostu, że lepiej się wstrzymać z taką decyzją, dopóki nie dostaniemy wieści od twojej ciotuni.

- No tak, pewnie masz rację. Nie odpowiedziałaś mi jednak, gdzie są dzieci.

- Bo sama nie wiem. Wydawało mi się, że do tej pory wrócą… Wyszły razem w weekend na jakąś imprezę urodzinową, czy coś innego.

Lee mieli dwójkę dzieci – syna i córkę. Były one dla nich prawdziwym szczęściem, bowiem starali się o potomstwo przez dziesięć lat, aż w końcu urodził się im chłopiec. Dzieciaki miały po dwadzieścia i szesnaście lat, więc państwo Lee przestali starać się o więcej pociech.

Stało się to zresztą dawno temu.

Ich dzieci były dobre, grzeczne i posłuszne. Rodzice byli z nich dumni, a przynajmniej z rzeczy, które o nich wiedzieli. Były to bowiem normalne dzieciaki, o skłonnościach do występków, a także sekretach, których ich rodzice na pewno by nie pochwalili.

Panicz Lee miał na imię Den, ale wołano na niego też Młody Lee. Skończył właśnie dwadzieścia lat, a dwa lata wcześniej ukończył szkołę. Wraz z siostrą mieli szczęśliwe dzieciństwo. Chłopak zaczynał jednak rozumieć, że ojciec zaplanował dla niego bardzo ciężkie życie. Co prawda przez całe życie pracował przed szkołą i po niej, ale był wtedy też czas na piłkę nożną, ping-ponga, a także dziewczyny na szkolnych potańcówkach.

To wszystko jednak minęło, podobnie jak jego szanse na życie seksualne. I tak nie było za bardzo czym się pochwalić w tej kwestii – od czasu do czasu zdarzało się całowanie, a jeszcze rzadziej nieporadne macanki. Jednak od niemal dwóch lat nie zaznał niczego. Den uciekłby do miasta w mgnieniu oka, gdyby tylko wiedział, co miałby tam ze sobą zrobić. Chłopak nie miał jednak wielkich ambicji – kierowała nim tylko chęć częstego uprawiania seksu.

Hormony buzowały w nim do tego stopnia, że pewnego razu nawet koza wydała mu się atrakcyjna. Bardzo go to gryzło przez długi czas.

Zdawał sobie sprawę, że będzie musiał się ożenić. To był konieczny warunek regularnych stosunków z kobietą.

Małżeństwo zaczęło wyglądać zdecydowanie atrakcyjniej. Nawet jeśli jego ceną miałyby być dzieci.

Panienka Lee miała na imię Din. Była bardzo ładną szesnastolatką, która opuściła szkołę latem. W ich okolicy bowiem dziewczyny uczyły się zwykle dwa lata krócej od chłopców. Nie było tak dlatego, że były mniej bystre. Po prostu ich rodzice, a także same zainteresowane, wychodzili z założenia, że im szybciej założą one rodziny, tym lepiej. Ponadto, dziewczynom poniżej dwudziestki, łatwiej było znaleźć męża. Din zaakceptowała tę tradycyjną „mądrość” bez żadnej dyskusji, aczkolwiek jej matka nie była do końca przekonana do tego pomysłu.

Dziewczyna również pracowała przez całe życie – przed szkołą, jak i po niej. Być może nawet ciężej od swojego brata, który i tak nie byłby w stanie tego dostrzec. Praca dziewczyn była bowiem niemal niewolnicza, lecz nie rzucała się mocno w oczy.

Din miała swoje marzenia, a największym był chyba romans. Bardzo chciała poznać mężczyznę, który porwałby ją do Bangkoku. On zostałby lekarzem, a ona spędzała całe dni na zakupach z przyjaciółkami. Dziewczyna także miała problemy z opanowaniem swoich hormonów, ale ich kultura zabraniała jej przyznawania się do nich, nawet przed samą sobą. Gdyby jej ojciec, brat, a nawet matka, nakryli ją na zwykłym uśmiechaniu się do chłopców spoza rodziny, z pewnością zamknęliby ją w ukryciu.

Doskonale o tym wiedziała i bezkrytycznie pogodziła się z takim losem.

Planowała rozpocząć poszukiwania męża jak najszybciej. Matka zdążyła zaoferować jej swoją pomoc w tej kwestii. Obie wiedziały bowiem, że najlepiej nie zwlekać z ustatkowaniem się. Zapobiegało to jakiemukolwiek ryzyku zhańbienia rodu.

Krótko mówiąc, Lee byli typową dla tej społeczności rodziną i sprawiało im to radość. Wiedli życie zgodnie z miejscowymi obyczajami, co uznawali za właściwe, pomimo wywrotowych marzeń dzieci o ucieczce do wielkiego miasta. Problem młodzieży polegał jednak na tym, że ludziom gór od stuleci był wpajany brak ambicji. Dla rządu była to świetna rzecz, bo w przeciwnym wypadku młodzi już dawno uciekliby ze wsi do Bangkoku, a stamtąd do obcych krajów, jak np. Tajwan lub Oman, gdzie pensje były lepsze, a ponadto nie istniała w nich tak mocna presja środowiskowa.

Pomimo tego, wiele młodych dziewczyn udawało się do stolicy Tajlandii. Niektórym udało się znaleźć przyzwoitą pracę. Większość skończyła jednak w seks-branży. Przenosiły się potem do większych miast, a także za granicę, nawet poza Azję. Krążyło wiele okropnych historii na temat takich dziewczyn. Miały one na celu odwieść ich rówieśnice od pójścia tą samą drogą. W wypadku Din i jej matki, metoda ta okazała się skuteczna.

Pan Lee był zadowolony ze swojego życia. Kochał swoją rodzinę, chociaż nieszczególnie przyznawał się do tego poza domem. Był natomiast pewien, że nie chce ich stracić przez jakąś chorobę, która zaczęła w nim narastać jeszcze w młodym wieku.

Pan Lee, znany lepiej jako Staruszek Lee (chociaż wiedział, że niektórzy z mniej kulturalnych młodzieńców z wioski nazywali go Starym Capem), był w młodości idealistą. Po ukończeniu szkoły zgłosił się na ochotnika do walk w północnym Wietnamie. Nie miał tam daleko, gdyż mieszkał z rodziną przy granicy z Laosem. Amerykanie bombardowali też jego okolice, dlatego chciał mieć swój udział w powstrzymaniu tych działań.

Dołączył zatem do komunistów i wybrał się do Wietnamu na szkolenie wojskowe. Uczestniczyło w nim wielu podobnych do niego mężczyzn – mieli oni chińskie korzenie i serdecznie dość mieszania się obcych mocarstw w przyszłość ich rodaków. Amerykanie mieszkali tysiące kilometrów dalej, więc co im do tego, kto ma władzę w tej malutkiej części świata? Pan Lee nie był w stanie tego zrozumieć. Jego przecież nigdy nie obchodziło, kogo oni wybierają sobie na prezydenta.

Los jednak chciał, że mężczyzna nie mógł wystrzelać swojego gniewu. Pierwszego dnia po obozie szkoleniowym, został przetransportowany na pole bitwy, gdzie od razu oberwał odłamkiem szrapnela z amerykańskiej bomby. Rana nie zagrażała życiu, lecz była bardzo bolesna. To wystarczyło, żeby wykluczyć go z armii. Największy odłamek pocisku trafił go w górną część lewej nogi, a kilka mniejszych podziurawiło jego podbrzusze. Podejrzewał, że właśnie ta rana stała się źródłem jego obecnego dyskomfortu. Na pewno była ona źródłem plotek, że pan Lee został postrzelony.

Wrócił do domu z chromą nogą oraz odszkodowaniem, wystarczającym na zakup małej farmy. Jednak ze względu na uraz, mężczyzna postanowił nabyć stado kóz, hodować je, a następnie sprzedawać. Noga wydobrzała po roku od jego powrotu. Pan Lee wziął ślub ze śliczną miejscową dziewczyną, którą znał i miłował przez całe życie. Ona również była farmerką i razem wiedli szczęśliwe, lecz skromne życie.

Od tamtego czasu, każdego dnia tygodnia, z wyjątkiem niedziel, pan Lee brał swoje stado w góry na wypas. Latem natomiast zdarzało mu się tam często biwakować, czego nauczył się w wojsku. Wracał do tamtych czasów z nostalgią. Odbierał je jako szczęśliwe, chociaż wtedy z pewnością tak by ich nie nazwał.

W górach nie było już drapieżników, poza ludźmi. Wszystkie tygrysy zostały wybite dawno temu przez Chińczyków, na potrzeby ich branży medycznej. Pan Lee miał na ten temat mieszane uczucia. Z jednej strony wiedział, że była to zła rzecz. Z drugiej natomiast, nie musiał każdej nocy bronić kóz przed atakami dzikich kotów. Zanim kilka tygodni wcześniej dotknęła go choroba, pasał kozy od niemal czterdziestu lat. Znał zatem góry tak dobrze, jak większość ludzi znało swój miejscowy park.

Wiedział doskonale, których miejsc unikać, gdyż w latach 70. Amerykanie pozostawiali tam miny i paczki ze strychniną, których nie usunięto do tej pory. Wiedział też, skąd usunięto już nieprzyjazne materiały, aczkolwiek miesiąc temu jedna z jego kóz przekonała się, że saperzy nie znaleźli wszystkich. Oczywiście szkoda było zwierzęcia, chociaż jej śmierć przyszła szybko, gdy odbity kamień uruchomił minę. Ponadto była w jakimś sensie pożyteczna.

Wszystko to wydarzyło się za daleko od domu, żeby odnieść truchło z powrotem na farmę. Dlatego też pan Lee spędził w górach kilka dni opychając się kozim mięsem, podczas gdy jego rodzina odchodziła od zmysłów, zamartwiając się nad losem mężczyzny.

Staruszek Lee był zadowolonym z życia człowiekiem. Lubił swoją pracę i spędzanie czasu na świeżym powietrzu. Zdążył pogodzić się z faktem, że nigdy nie będzie bogaty, ani nie wyjedzie więcej za granicę. Z tego powodu byli wraz z żoną szczęśliwi, że mają tylko dwoje dzieci. Kochał oboje po równo i chciał dla nich jak najlepiej. Cieszył się jednak, że skończyły już szkołę i będą mogły poświęcić się pracy na farmie, na której jego żona sadziła zioła i warzywa, a także hodowali trzy świnie i kilka tuzinów kur.

Pan Lee myślał sobie, jak bardzo mógłby rozwinąć swoją farmę, gdyby miał pomocników. Być może udałoby się zdobyć jeszcze tuzin kur, może kilka świń, a także stworzyć pole kukurydzy.

Mężczyzna wybudził się z zadumy.

- A jeśli to coś poważnego, Mat? Nie mówiłem o tym wcześniej, ale w tym tygodniu dwa razy zdarzyło mi się zemdleć, a dwa lub trzy razy niewiele brakowało.

- Dlaczego nic mi o tym nie powiedziałeś?

- No wiesz… Nie chciałem, żebyś się martwiła, a i tak nie mogłabyś mi pomóc, prawda?

- No…Nie osobiście, ale kazałabym ci iść wcześniej do ciotuni. Może nawet wysłałabym cię do lekarza.

- Oj, znasz mnie, Mat. Powiedziałbym wtedy: „zanim wydamy tyle pieniędzy, skonsultujmy się z ciotunią”. Muszę jednak przyznać, że czasami czuję się strasznie dziwnie i trochę się boję jutrzejszych wieści od ciotki.

- Ja też. Naprawdę tak źle się czujesz?

- Czasami. Po prostu nie mam wcale siły. Kiedyś mogłem biegać i skakać razem z kozami, ale teraz męczę się od samego patrzenia na nie! Coś się święci. Jestem tego pewien.

- Patrz, To - to było jej zdrobnienie dla niego, które oznaczało ‘tatę’. - Dzieci przyszły. Chcesz je wprowadzić w temat?

- Nie. Masz chyba rację i nie warto zawracać im teraz głowy. Wydaje mi się, że ciotka pośle po mnie jutro późnym popołudniem, więc na razie powiedz im, że będziemy mieli rodzinne spotkanie przy herbacie i mają na nie przyjść.

Mężczyzna wstał.

- A teraz pójdę się chyba położyć. Znowu czuję zmęczenie. Plwociny ciotuni ożywiły mnie na chwilę, ale już przestały działać. Powiedz im, że nic mi nie jest, ale poproś Dena, żeby jutro wyprowadził za mnie kozy, dobrze? Nie musi łazić z nimi nie wiadomo jak daleko. Wystarczy, że przejdzie się do strumyka, żeby poskubały trochę wodorostów i napiły wody… Przez dzień lub dwa nic im nie będzie. A gdy znajdziesz chwilę, mogłabyś zrobić mi tej swojej specjalnej herbaty? Tej z imbirem, anyżem, itd. To powinno mnie trochę ożywić. Aaa, może jeszcze trochę pestek melona lub słonecznika…I poprosisz Din, żeby je dla mnie wyłuskała?

- A może półmisek zupy? To twoja ulubiona… - spytała żona.

- No dobrze, ale jeśli zasnę, to postaw ją na stole. Zjem później zimną.

W tym momencie w domu pojawili się Din i Den.

- Dzień dobry, dzieci – przywitał je ojciec. - Położę się dziś wcześniej, ale nie martwcie się. Nic mi nie jest. Matka powie wam więcej. To chyba tylko jakaś infekcja. Dobranoc wszystkim.

- Dobranoc, To - odpowiedzieli wszyscy.

Din wyglądała na szczególnie zatroskaną, gdy niespokojnie patrzyli na oddalającego się pana Lee, a następnie na siebie nawzajem.

Mężczyzna leżał sobie cicho w ciemności. Czuł, że coraz mocniej rwało go w bokach. To prawie jak ze spróchniałym zębem, który przysparza najwięcej kłopotów po ułożeniu się w łóżku. Pan Lee był jednak tak zmęczony, że zasnął jeszcze zanim przyniesiono mu herbatę, zupę i pestki.

Reszta rodziny siedziała w półmroku przy dużym stole na zewnątrz. Rozmawiali o kłopocie pana Lee ściszonymi głosami, chociaż i tak nikt by ich nie usłyszał.

- Mamo, czy To umrze? - spytała Din, niemal szlochając.

- Nie, skarbie. Nie umrze - odparła kobieta. - Przynajmniej tak mi się wydaje.




1 2 DYLEMAT RODZINY LEE


Rodzina Lee spała w typowych dla wiejskich domostw warunkach – wszyscy w jednym pomieszczeniu. Mama i tata zajmowali podwójny materac, natomiast każde z dzieci miało swój własny. Łóżka były chronione moskitierami. Tego ranka wszyscy chodzili na paluszkach, żeby tylko nie obudzić Henga.

Dzieciaki wiedziały, że coś jest nie tak. Zawsze to pan Lee wstawał pierwszy, nawet w najmroźniejsze poranki. Zerkały przez moskitierę na jego trupiobladą twarz, na poważnie zmartwieni. W końcu zjawiła się matka i wygoniła je na zewnątrz.

- Din, wyświadcz nam przysługę, skarbie. Nie podoba mi się, jak wygląda dziś twój ojciec. Weź zatem prysznic i pójdź do ciotuni. Może ma już dla nas jakieś wieści. Jeśli jeszcze na to za wcześnie, a znając ją, to pewnie tak, poproś ją, żeby postarała się bardziej dla swojego ulubionego bratanka, zanim będzie na to za późno, dobrze?

Din rozpłakała się i pobiegła pod prysznic.

- Wybacz, kochanie! Nie chciałam cię zasmucić! - krzyknęła za nią matka.

Piętnaście minut później była pod chatką pra-ciotki. Stara szamanka byłą już ubrana i gotowa na kolejny dzień. Siedziała przed domem i spożywała zupę ryżową.

- Dzień dobry, Din! Jak miło cię widzieć. Masz ochotę na miskę zupy? Jest przepyszna.

Da uwielbiała swoich pra-bratanków, a w szczególności Din. Gdy jednak usłyszała, z jaką sprawą przyszła dziewczyna, nie mogła się powstrzymać od skrytykowania jej matki. Szamanka oznajmiła, że kobieta ma niezły tupet, prosząc o prawidłową diagnozę po zaledwie dobie.

- Ach, ta twoja matka! No dobrze, zobaczymy, co da się zrobić… Twój Ta nie wygląda najlepiej, prawda?

- To prawda, ciotuniu Da. Jest blady jak trup, ale chyba jeszcze żyje… Gdy wychodziłam, mama chciała ukłuć go szpilką. Nie wiem jednak, czy zareagował. Ciotuniu, ja nie chcę, żeby Ta umierał! Uratuj go, proszę!

- Zrobię, co w mojej mocy, drogie dziecko. Ale gdy Budda wzywa, nie ma już na to ratunku. Spróbujemy jednak coś zaradzić. Chodź ze mną.

Da zaprowadziła dziewczynę do swojego domostwa, zapaliła świecę i zamknęła za nimi drzwi. Miała nadzieję, że Din wykaże zainteresowanie „starymi metodami”, póki bratanica była jeszcze na tyle młoda, że można byłoby ją czegoś nauczyć. Staruszka wiedziała, że pewnego dnia będzie potrzebowała następczyni. Chciała też, żeby stanowisko uzdrowicielki pozostało w rodzinie Lee.

Wskazała na matę, przeznaczoną dla pytających. Din usiadła. Następnie szamanka snuła się po chatce, mamrocąc modły i zaklęcia. Przy okazji zapaliła kilka dodatkowych świeczek, a gdy skończyła, usiadła naprzeciwko Din. Wzrok dziewczyny był utkwiony w splecionych na kolanach dłoniach.

Da spojrzała na bratanicę. Poczuła lekkie dreszcze przechodzące przez jej ciało, spojrzała na własne splecione dłonie, a potem podniosła wzrok na Din.

- Przybyłaś w poszukiwaniu rady w sprawie innej osoby? Zadaj proszę pytanie - rzekła Da głębokim, mrocznym i mrukliwym głosem, którego nie słyszał nikt, nie będący w jej chatce.

Ta przemiana zaskoczyła Din. Nie był to pierwszy raz – dziewczyna ciągle nie mogła się przyzwyczaić do ciotuni w transie, kiedy inny byt przejmował kontrolę nad jej ciałem. Co prawda twarz szamanki nie uległa zmianie… no, może nie aż tak drastycznej. Z kolei jej ciało wyglądało nieco inaczej. Przypominało to aktora, wchodzącego w rolę. Było to jednak coś o wiele więcej, ponieważ można było odnieść wrażenie, że wnętrze Da zostało zastąpione wnętrzem innej osoby. Dlatego nie tylko wyglądała inaczej, ale również brzmiała jak nie ona.

Din przyjrzała się starej szamance, która nie była już jej ciotunią.

- O, szamanko! Mój ojciec jest bardzo chory. Muszę wiedzieć, co mu jest i co można na to zaradzić.

- Tak, twój ojciec. Człowiek, którego zwiesz „Ta”.

Jej ciotunia brzmiała wtedy jak mężczyzna. Położyła dłonie na zawiniątkach, które Heng zostawił u niej poprzedniego dnia, i zamknęła oczy. Wtedy nastąpiła przerwa, która wydawała się Din niesamowicie długa. Było tak cicho, że dziewczyna mogłaby usłyszeć mrówki, chodzące po zabłoconej podłodze.

Din była już na wielu takich sesjach, aczkolwiek żadna nie dotyczyła tak poważnej sprawy, jak ta. Raz przyszła z dolegliwością żołądka, kilka lat wstecz miała pytanie o miesiączkę, a nie tak dawno temu zapragnęła dowiedzieć się, czy szybko wyjdzie za mąż. Nie bała się całej otoczki, tylko wyniku seansu. Wiedziała jednak, że może wyłącznie siedzieć, czekać i obserwować. Nie przeszkadzało jej to aż tak bardzo, gdyż uważała cały obrządek za fascynujący.

Szamanka powoli odwinęła pierwszy pakunek, w którym znajdował się kamień. Zbadała go starannie, powąchała i odłożyła na liściu bananowca. Następnie podniosłą liść z mchem, który również powąchała, po czym ułożyła na macie przed sobą.

Uzdrowicielka spojrzała poważnie na Din. Po kilku minutach przerwała ciszę.

- Ten, o którego się martwisz, jest bardzo chory. Tak naprawdę śmierć zaglądała mu w oczy już wtedy, kiedy zostawiał te próbki. Nie jest jednak jeszcze martwy… Niektóre z jego narządów wewnętrznych, zwłaszcza odpowiedzialnych za filtrowanie krwi, są w bardzo złym stanie… To, co po tajsku nazywa się kidelies, przestało działać. Poza tym wątroba jest w coraz gorszym stanie. To oznacza, że śmierć jest nieunikniona. Medycyna nie zna na to leku.

Szamanka znowu zadrżała i wróciła do postaci ciotuni Da. Kobieta mrugnęła kilkukrotnie oczami i zaczęła się nieco kręcić, jakby założyła starą, za ciasną suknię. Następnie potarła oczy.

- Wieści były złe, prawda dziecko? Wiesz, że kiedy jestem medium to nie zawsze uda mi się wszystko usłyszeć. Wyłapałam jednak to i owo, a po twojej twarzy widzę, że los twojego ojca nie przedstawia się kolorowo.

- Duch powiedział, że Ta wkrótce umrze i nie ma leku na uszkodzone nerki i wątrobę…”

- Tak mi przykro, Din. Wiesz, jak bardzo lubię twojego ojca… Posłuchaj, przez lata nauczyłam się paru innych sztuczek, poza byciem medium. Popatrzmy… Tak, kamień… Widzisz miejsce, w które napluł Twój ojciec? Brak śladów! To znaczy, że w jego plwocinach nie ma soli, minerałów, witamin, niczego! Sama woda – analizowała szamanka.

- A teraz mech – kobieta powąchała go z daleka, a potem przystawiła bliżej nosa. – To samo! Powąchaj no!

Da wyciągnęła mech w stronę Din. Dziewczyna nie była jednak zachwycona myślą wąchania moczu własnego ojca.

- No, śmiało! Nie pogryzie cię – nalegała staruszka i w końcu Din spełniła jej polecenie.

- Pachnie mchem.

- No właśnie! Odleżany męski mocz śmierdzi jak kocie siki, ale nie w przypadku twojego ojca. Dlatego stwierdzam, że nie ma w nim mięsa, które mogłoby gnić. Z tego samego powodu stwierdzam, że twój tata ma wodę zamiast krwi. Tak chyba nie da się zbyt długo żyć, prawda? Przecież krew roznosi po ciele same dobrze rzeczy, ale skoro on jej nie ma, jest ciągle osłabiony. A teraz wracaj do domu i sprawdź, czy jeszcze jest z nami. Jeśli tak, wracaj do mnie i przewieziesz mnie do was na swoim skuterze. Prędko!

Din wyleciała przez drzwi, jak rakieta, i pobiegła do domu.

Pod jej nieobecność Da szykowała się do wyjścia. W głębi serca wiedziała bowiem, że Heng wciąż żyje… a przynajmniej częściowo. Wybrała parę ziół i schowała je do torby. Spluskała twarz wodą i związała włosy chustą. Nie chciała zepsuć fryzury jazdą na skuterze. Następnie wyszła przed chatkę i czekała na bratanicę.

Kilka chwil później Din wyłoniła się z tumanów pyłu.

- Szybko, ciotuniu! Mama każe nam się pospieszyć, bo tata już odpływa.

Da usadowiła się na skuterze, jak na damę przystało. Odjechały. Długie włosy Din chłostały boleśnie jej pomarszczoną starą twarz. Próbowała robić przed nimi uniki, lecz nieskutecznie. Gdy dotarły na miejsce Da zeskoczyła z maszyny i pospieszyła do domu. Trzeba przyznać, że kobieta była bardzo zwinna, jak na zaawansowany wiek.

- Dziękuję za szybkie przybycie, ciotuniu Da. Leży w swojej sypialni.

- Przypuszczałam, że będzie w łóżku, a nie ze swoimi ukochanymi kozami! – uniosła moskitierę i usiadła na podłodze, nieopodal głowy mężczyzny. Najpierw przyjrzała się jego skórze, następnie włosom, ustom, aż wreszcie podniosła jego powieki i zerknęła w oczy.

- Hmm, rozumiem… pokaż mi jego stopy – Wan pospieszyła odkryć męża. Da nachyliła się nad stopami i ścisnęła je.

- Hmm, nigdy nie widziałam tak poważnego przypadku braku mięsa w krwi. Czy pozwolisz mi wydawać przez jakiś czas polecenia swoim dzieciom? Połóż pod głowę męża kilka poduszek, a ja przyślę do ciebie Din. Den pomoże mi na zewnątrz.

- Oczywiście, ciotuniu. Zrobię wszystko, by pomóc mojemu kochanemu Hengowi.

- No dobrze. Zobaczmy, co da się zrobić – następnie staruszka podniosła się i zeszła na parter.

- Din, idź pomóc matce. Den, ty pójdziesz ze mną. Musimy działać szybko i precyzyjnie.

Din oddaliła się szybko, a Den zapytał jak może pomóc.

- Przynieś mi waszego najsilniejszego koguta! Migusiem, młody! – poinstruowała go szamanka.

Chłopak powrócił szybko z ptakiem pod pachą. Da przejęła zwierzę i wydała kolejne polecenie.

- A teraz przywiąż waszego najmocniejszego kozła do pala. Zawiąż supeł tak mocno żeby nie mógł się ruszyć o centymetr. Może sobie stać lub siedzieć – to nie ma znaczenia.

Den pobiegł spełnić rozkaz. W tym czasie szamanka usadowiła się na brzegu stołu i poderżnęła kogutowi gardło. Krew ptaka wlała do miski, a kogucie truchło wrzuciła do znajdującego się na stole kosza na warzywa. Następnie pospieszyła na górę.

- Din – zawołała po przybyciu na miejsce. – Czy macie w lodówce kozie mleko? Jeśli nie, weź dzban i przynieś mi trochę świeżego!

Dziewczynie nie trzeba było powtarzać tego dwa razy.

- Wan, czy już się obudził? – spytała staruszka.

- Nie zupełnie, ciotuniu.

- No dobrze. Zatkaj mu nos a ja wleję mu do gardła krew.

Szamanka otworzyła usta chorego, chwytając kciukiem i środkowym palcem jego żuchwę. Przechyliwszy jego głowę do tyłu, zaczęła lać kogucią krew. Heng zaczął rzęzić jak samochód na benzynę, który zatankowano olejem napędowym. Dzięki temu Da wywnioskowała, że około połowy wlanego płynu poleciało do właściwej dziurki.

Mężczyzna uchylił powieki.

- Co wy mi robicie, stare wiedźmy? – wyszeptał. – To było okropne!

- Ach, tak myślałam – rzekła Da, wlewając jeszcze więcej krwi. – Zbyt bogata mieszanka. Musi się do niej przyzwyczaić.

Wtedy do pomieszczenia wkroczyła Din.

- Mam świeże mleko od Kwiatuszka, naszej najlepszej kozy. Jeszcze ciepłe.

Da wzięła dzbanek i zmieszała jego zawartość z pozostałą krwią, w stosunku 50 do 50. Wlała miksturę do gardła Henga, który tym razem nieco bardziej opierał się jej działaniom.

- Widzicie? – zapiała. – Już robi się silniejszy. Próbuje stawiać nam opór. Może jeszcze jest dla niego szansa! No dobrze. Wan, kontynuuj z mlekiem. Tylko zachowaj chociaż połowę z tego co zostało. Ja wrócę za kilka minut.

Zeszła na dół zawołać Dena.

- Kozioł gotowy?

- Tak ciotuniu. Tu jest.

- Dobrze, chodź ze mną.

Da wyciągnęła swój scyzoryk i wykonała nim nacięcie na żyle szyjnej zwierzęcia. Odprowadziła z niej kilkaset mililitrów krwi.

- Widziałeś jak to zrobiłam, chłopcze? Mam nadzieję, że tak. Wydaje mi się bowiem, że od teraz będziesz musiał tak robić codziennie

Oboje wrócili na górę. Jakież było ich zaskoczenie, gdy zastali tam Henga, rozmawiającego z żoną i córką. Zachowywał się jak szpitalny pacjent po ustaniu znieczulenia – przymulony, słaby i półprzytomny, ale komunikatywny.

Da zmieszała kozią krew pół na pół z pozostałym mlekiem. Najpierw dała mu jednak do spróbowania czystej krwi.

- Ojej, ciotuniu. Toż to paskudne! Ojej… - protestował Heng.

- No to spróbuj tego – odparła staruszka i podała mu szklankę z różowym płynem.

- Ooo… To całkiem niezłe… Co to takiego? Już czuję, że mi pomaga.

Heng wypił z apetytem zawartość naczynia.

- To jest… Eeemmm… Koktajl mleczny z ziołami. Dobry, prawda? – spytała szamanka.

- Tak, ciotuniu. Bardzo dobry… I orzeźwiający. Mogę dostać jeszcze trochę?

Żona Henga spojrzała na staruszkę, która przytaknęła. Wan napełniła kolejną szklankę i pomogła mężowi wypić jej zawartość.

- Tak się cieszę, Heng – rzekła Da. – Śmiem twierdzić, że ów koktajl jest rozwiązaniem twojego problemu. Chociaż wydaje mi się, że możemy go nieco podrasować, jak dodać inne składniki dla urozmaicenia smaku… Tak od czasu do czasu żeby ten napój za szybko ci nie zbrzydł.

- Tak ciotuniu. Wiedziałem, że dasz radę mi pomóc – odpowiedział mężczyzna.

- Dla mojej rodziny wszystko. Bardzo się cieszę, że mogłam pomóc – szamanka odpowiedziała i posłała bratankowi rzadki, aczkolwiek szczery i ciepły uśmiech.

Staruszka dodała nieco ziół do resztki krwi zmieszanej z mlekiem. Wyszła z tego około pinta koktajlu. Następnie zwróciła się do Henga.

- Powinieneś teraz nieco odpocząć. Tu masz więcej koktajlu na później, a ja pokażę twojej rodzinie, jak mają go przyrządzać, dobrze? Nie przemęczaj się. Gdybyś potrzebował pomocy wezwij mnie. Bywaj i wracaj do zdrowia.

Gdy wszyscy rozsiedli się wygodnie w dużym ogrodzie Wan rozdała owoce i zimną wodę. Wtedy Da przejęła dowodzenie nad rodzinnym spotkaniem.

- Jak już wam wcześniej powiedziałam, nie widziałam wcześniej tak ciężkiego przypadku. Wydaje mi się jednak, że moje doświadczenie i Duchowi Przewodnicy naprowadziły mnie na właściwe rozwiązanie. Na razie jednak zastosowaliśmy… nazwijmy to leczeniem doraźnym. Spójrzmy prawdzie w oczy – napoiliśmy Henga krwią zwierząt, które żywią się innymi rzeczami od nas. Dlatego wciąż brakuje nam pewnych składników, a jemu potrzebny jest regularny dopływ krwi stworzeń żywiących się tym samym, co ludzie. Im bardziej zbliżona będzie to dieta, tym lepiej dla niego. Oczywiście nie jemy codziennie tego, czego potrzebuje nasz organizm. Z Hengiem jest podobnie, ale żywiąc go wyłącznie krwią kur, w dobrym stanie będzie tylko jego „kurza” część. Kozia krew też nie sprawdzi się na dłuższą metę, podobnie jak jedzenie trawy dla jakiegokolwiek człowieka.

- Czy ciotunia chce nam zatem powiedzieć, że musimy znaleźć dla niego krew małpy? – spytał Den.

- Blisko, ale dieta małp też różni się od naszej, prawda?

Szamanka dała im trochę czasu, aby przetrawili jej słowa. Din zrozumiała je jako pierwsza.

- Czy ciotunia sugeruje, że tacie potrzeba regularnego dopływu ludzkiej krwi?

- Tak jest, Din. To najprostszy sposób. Być może na dłuższą metę również jedyny. Jeśli nie jesteście w stanie znaleźć dla niego regularnego dopływu krwi ludzi, potrzeba mu będzie ogromnych ilości krwi różnych zwierząt, żeby wyrównać ewentualne braki w ludzkiej diecie. Podam wam przykład – dieta świń jest podobna do naszej, ale jedzą one mniej owoców i… nie jedzą wieprzowiny. W sumie to moglibyście załatwić kilka świń, które będziecie karmić specjalnymi potrawami. Ich krew mogłaby wtedy stanowić uzupełnienie krwi innych zwierząt. To jednak wiąże się z dużym wysiłkiem. Moglibyście robić koktajle z krwi kur, kóz, świń, psów i kotów, aczkolwiek nikt wcześniej tego nie robił… Przynajmniej ja o tym nie wiem. Skutki takich działań byłyby, w najlepszym przypadku, ciężkie do przewidzenia. Dlatego rozwiązanie jest proste jak drut – potrzebujecie ludzkiej krwi. Sprawdziłam próbki Henga i sprawa jest jasna. On nie ma krwi. Ani. Kropli. Krwi! Pokażę wam.

Da sięgnęła do swojej torby. Wyciągnęła z niej mech, owinięty w liść bananowca.

- To próbka moczu waszego ojca. A teraz patrzcie – rozkazała staruszka, podpalając mech. – Płomienie skwierczą delikatnie. To przez wilgoć. Przyjrzyjcie się im jednak. Są bezbarwne, a to oznacza, że w krwi nie ma witamin, soli, niczego… W jego żyłach płynie zwykła woda, nawet jeśli jest lekko czerwonawa. Jeśli chcecie możemy go później „wykrwawić” i sami zobaczycie. Gdyby płynęła w nim prawdziwa krew, mech już dawno by wysechł, a podczas spalania widoczne byłyby kolory. Podobnie jest z tym kamieniem! Heng splunął na niego, ale nie ma tu śladów soli. Sama woda. Wasz ojciec nie ma ani kropelki krwi.

- Czy to bardzo źle, ciotuniu Szamanko? – spytał Den.

- Źle? Czy to źle? Chłopcze, bez krwi ludzie nie mogą żyć. Bardzo cię kocham Den, ale bywasz strasznie durny. Pewnie tylko seks ci w głowie, jak wszystkim chłopcom w twoim wieku! Wasz ojciec zmienił się w wampira… Czy ostatnimi czasy zdarzyło mu się ugryźć któreś z was?

- Nie, ciotuniu. Może gryzie kozy. My jednak o tym nie wiemy – odparł Den.

- To poważna sprawa. Bardzo poważna. Słyszałam o takich przypadkach, ale przez całe moje… moje… bogate życie zawodowe nie miała okazji zobaczyć go na własne oczy – zamyśliła się staruszka.

- Wow! – zakrzyknął Den. – Tata zmienił się w Pee Boba? W wampira? Niech no tylko opowiem znajomym! Heng – Pee Bob! Ale ekstra!

- Jak długo będzie jeszcze żył? – spytała Din.

- Wszyscy staramy się go uratować, Din. A to oznacza, że nikt nie może się o tym dowiedzieć. Zrozumiano, Den? Absolutnie nikt, głupi chłopcze! Wan, jesteś pewna, że ten dzieciak jest z naszego rodu? – szamanka rzuciła kobiecie oskarżycielskie spojrzenie. Wan odpowiedziała najbardziej pogardliwym wzrokiem, na jaki mogła się zdobyć wobec staruszki, która kilka chwil temu uratowała życie jej umierającego męża.

- No dobrze, takie macie możliwości. Koniec końców sami musicie podjąć decyzję. Wszak będziecie zmuszeni przyrządzać remedium dla Henga, które musi przyjmować przez resztę swojego życia. Na jego przypadłość nie ma bowiem lekarstwa – podsumowała Da.

Szamanka oparła się o jeden ze wsporników. Zamknęła oczy niczym książkę, kończąc spotkanie. Pozostali członkowie rodziny Lee spojrzeli na nią, a potem po sobie. Zastanawiali się, jak uda im się wybrnąć z tego kłopotu.

Wydawało się, że ciotunia wpadła w trans, a może nawet zasnęła. W tym czasie reszta radziła wspólnie, jak powinien wyglądać ich następny krok.

- Cóż… - zaczęła Wan. – Ciężko będzie brać krew od tutejszych, prawda? Większość z nich nie oddałaby kożucha z mleka, a co dopiero pintę własnej krwi. A nie stać nas, by im za nią płacić.

- Możemy polować na turystów. Wykrwawialibyśmy ich, przelewali ich krew do butelek, a następnie przechowywali je w lodówce – zaproponował Den.

- Przecież tu prawie nikt nie przyjeżdża, Den – odpowiedzi matki towarzyszyło zniecierpliwione cmoknięcie.

- To może będziemy robili koktajl z krwi różnych zwierząt, a raz w miesiącu każde z nas dawałoby od siebie po pincie własnej – zastanawiała się Din.

- Hmmm… Nie mam pojęcia, ile krwi można oddać rocznie, ale dwanaście pint zdaje się dużą ilością. Mimo to, dziękuję ci za ten pomysł, skarbie – odparła Wan. – A może dalsi krewni chcieliby od czasu do czasu dawać krew? Wasz ojciec jest tu bardzo lubiany…

- Możemy kupować krew nieboszczyków – wyrwał się Den.

- Wydaje mi się, że krew musi pochodzić od żywych, kochanie. Jeśli serce przestaje bić, nie ma czego wypompowywać – rzekła matka.

- No to moglibyśmy powiesić ich do góry nogami i zamontować im kranik w gardle… albo w sercu… albo i tu i tu… - nalegał Den.

- Rozumiem. Zatem jeśli cała rodzina opłakuje śmierć ich starej matki, ty pobiegniesz do nich zanim jej zwłoki zdążą ostygnąć i spytasz się, czy możesz powiesić jej truchło do góry nogami, żeby przelać całą krew do wiadra i dać twojemu ojcu do wypicia. Jak twoim zdaniem może się to zakończyć, co?

- Moglibyśmy zapytać, czy nie możemy wziąć trochę krwi zanim…

- Ani mi się waż sugerować takich nikczemnych głupot! – rozgniewała się matka.

- A może dzieci… A może nie, co? – Den spróbował jeszcze raz aż w końcu zamilkł, jako że wszystkie jego sugestie zostały odrzucone.

- No to podsumujmy, co wymyśliliśmy do tej pory. Zebrać krew od krewnych lub zrobić koktajl z krwi zwierząt. Nie mamy pewności, że którykolwiek z tych pomysłów będzie skuteczny. Jeszcze jakieś propozycje? – spytała Wan.

- Moglibyśmy… Albo nie… - mruknął Den.

- Nieważne jak bardzo to głupie, wyduś to z siebie – rozkazała mu matka. – Jesteśmy przyparci do muru i musimy rozważyć każdą możliwość.

- No bo… Mógłbym zostać muzułmaninem. Wtedy wziąłbym sobie cztery żony i mielibyśmy czwórkę nowych dawców…. A jeśli każda z nich miałaby czwórkę dzieci, wtedy byłaby kolejna szesnastka i…

- Dobra, Den. Wystarczy. Teraz żałuję, że zmusiłam cię do mówienia… Zaraz jeszcze zasugerujesz, że twoja siostra powinna się puszczać za dwie pinty na dzień dobry!

Din zarumieniła się mocno na samą myśl. Była w szoku, że jej matce przeszło coś takiego przez usta. Z kolei Den zrobił zamyśloną minę i zaczął kiwać głową, aż w końcu Wan poczęstowała go kopniakiem.

- Moim zdaniem mamy jeszcze dwa problemy, których nawet nie poruszyliśmy – odezwała się Din. – Ciotunia Da powiedziała, że tatuś musi zaakceptować nasz plan, bo przecież to on będzie to pił. No i potrzebujemy czegoś już na jutro.

- Jutro możemy dać mu koktajl z mleka i koziej krwi. Twój ojciec woli go od tego z krwią koguta. Masz jednak rację, że niedługo będziemy musieli mieć coś na stałe. Później spytamy o to ciotunię. Jeśli natomiast chodzi o Ta, dopóki nie nabierze wystarczająco sił żeby samodzielnie zadbać o swoje żywienie, będzie musiał spożywać cokolwiek mu podamy i jeszcze za to podziękować. Jestem jednak pewna, że byłby ci wdzięczny za troskę – stwierdziła matka.

Wkrótce cała trójka na kilka minut dała się pochłonąć własnym myślom. Wówczas Da „obudziła się”.

- I co? Przyszły wam do głowy jakieś nowe pomysły? A raczej, rozwiązania?

- Nie, ciotuniu – przyznała Wan. – Den miał kilka… kreatywnych pomysłów, ale nie są one możliwe do zrealizowania. Niestety, utknęliśmy na tych samych propozycjach, które wyszły od ciebie kilka godzin temu.

- No tak. Spodziewałam się takiej odpowiedzi, ale szczerze powiedziawszy, to faktycznie bardzo trudny orzech do zgryzienia. Ja sama trafiłam na mieliznę podczas moich medytacji. Robi się już późno i jestem coraz bardziej zmęczona. Prześpijmy się z tym problemem. Dzieci, czy któreś z was mogłoby odstawić mnie do domu?

W domostwie Lee wszyscy czekali z kolacją na powrót Dena. Po posiłku sprawdzili co u zwierząt, wzięli kolejno prysznic i kilka ostatnich chwil tego dnia spędzili razem. Chcieli położyć się dziś wcześniej, ponieważ wszyscy byli wypruci emocjonalnie. Ponadto żadne z nich nie chciało iść na górę samotnie. W końcu czekał tam na nich wampir.

Wan miała nawet opory przed położeniem się z nim do jednego łóżka. Wygrało jednak poczucie obowiązku małżeńskiego. Jako najstarsza poszła pierwsza. Trzymała w dłoni świecę, a jej dzieci podążały nieśmiało za nią.

Zatrzymali się przed łożem małżeńskim i zdębieli. Heng siedział na nim wyprostowany. W mroku pokoju lśniła jego blada skóra i koralowe oczy.

- Dobry wieczór, rodzinko! – przywitał ich niskim, grobowym głosem.

Całą trójka udała się do swoich łóżek. Żadne z nich nie mogło oderwać oczu od Henga. Mężczyzna nawet nie drgnął, tylko gapił się przed siebie.




1 3 PEE POB HENG


Ostatecznie cała rodzina usnęła z wyczerpania. Rankiem Heng był całkowicie opatulony kocami, a głowę miał przykrytą poduszką.

Pozostali szybko zeszli na dół, starając się jak najprędzej przemknąć obok łóżka głowy rodziny.

- Widziałaś jak tata wczoraj wyglądał, mamo? – spytał Den. – Jego oczy i skóra niemal rozświetlały całą izbę… ale czy to w ogóle były jego oczy? Przecież normalnie miał czarne kółka na białym tle, tak jak my. A teraz kółka były czerwone, a tło różowe. To chyba przez tę krew, prawda?

- Nie mam pojęcia, kochanie. Może masz rację. Lepiej pójdź po więcej, a twoja siostra niech zajmie się mlekiem. Pamiętasz jak wasza ciotunia pobierała krew?

- Tak, mamo. Tym razem wezmę ją od innego kozła, dobrze? Ten wczorajszy powinien jeszcze trochę wydobrzeć.

- To dobry pomysł, Den. Każdego dnia bierz krew od innego kozła, a Din niech doi normalnie. Na chwilę obecną całe kozie mleko będzie dla waszego ojca, zgoda? Potrzebuje go o wiele bardziej niż my. Chyba nie chcemy żeby zgłodniał w środku nocy, prawda?

- Zdecydowanie nie mamo! Wczoraj ledwo udało mi się zasnąć. Strasznie się bałem, że tata zacznie krążyć po mieszkaniu i szukać czegoś lub kogoś do zjedzenia.

- Na razie nie zamartwiaj się takimi rzeczami. Ja leżę najbliżej, więc w razie czego będę jego pierwszym celem. Jednak jeśli zobaczysz na naszym łożu wór wysuszonej skóry, wyprowadź się. Zrób to samo w przypadku dostrzeżenia któregoś ranka czterech czerwonych ślepi, gapiących się na ciebie zza naszej moskitiery.

- Pewnie, mamo! To ja pędzę po tę krew. A gdzie podziała się Din?

- Nie wiem. Może wzięła się już za dojenie. Bierz się do roboty, a ja pojadę motocyklem po ciotunię Da. Przyda nam się jej pomoc. Nie idźcie z siostrą do ojca dopóki nie wrócę, zrozumiano?

- Tak, mamo. Nie musisz mi tego dwa razy powtarzać, ale… co jeśli on zejdzie do nas?

- To chyba się nie stanie… Gdy wstawałam spał jak suseł. I tak wrócę szybko. Jednak gdyby faktycznie wstał, nie pozwalajcie mu pocałować się na powitanie.

Kobieta powróciła po dziesięciu minutach wraz z Da. Gdy pojawiła się pod chatką staruszki, ta siedziała przy stole, jakby czekając na nieuchronną wizytę od kogoś z domostwa Henga. Po przyjeździe kobiet pan Lee wciąż spał na górze, Din załatwiła mleko a Den powoli kończył zdobywanie krwi.

- Dobrze - zaczęła Da. – Na razie zalecam miksturę koziego mleka i krwi, w proporcjach 50/50. Dodamy jeszcze łyżeczkę bazylii, pół łyżeczki kolendry i szczyptę tego. Wymieszajcie wszystko porządnie i gotowe. Podawajcie mu pół litra rano i tyle samo przed snem. Na razie powinno wystarczyć. I pod żadnym pozorem nie podawajcie mu czosnku – to bardzo źle służy wampirom! Chodźmy do niego.

- Ciotuniu Da, zanim to zrobimy powinnam ci powiedzieć, że przez większość wczorajszej nocy siedział wyprostowany na łóżku, świecąc się jak latarnia. Miał przeraźliwie bladą skórę, różowe oczy i czerwone źrenice – relacjonowała Wan. – A gdy do nas przemówił… Na Buddę! Nigdy nie słyszałam czegoś podobnego. Powiedział „Dobry wieczór, rodzinko”, ale tak dziwnym i niskim głosem… To było naprawdę straszne.

- Teraz to nieważne… Chodźmy go obejrzeć.

Wzięli flakon z koktajlem i poszli na górę. Gdy otworzyli izbę, wewnątrz było ciemno jak oko wykol. Wszystkie okiennice były zamknięte. Wan wyszła za próg po świecę. Zapaliła ją za pomocą zapalniczki i wróciła do pomieszczenia. W tym czasie Da zdążyła zbliżyć się do łoża, w którym spał Heng.

Blask świecy nie ujawnił żadnych nowinek, więc kobiety odwiązały moskitierę i usiadły po obu stronach łóżka. Wan odsunęła zasłony. Jej oczom okazał się on, leżący nago na plecach, z rozłożonymi rękami i otwartymi oczami. Właściwie były to dwa głębokie, czerwone kółka osadzone w różowych migdałach, które z kolei tkwiły w upiornej, beznamiętnej masce będącej kiedyś twarzą mężczyzny. Jego wargi były ledwo widoczne.

Kobieta spojrzała pytająco na Da. Staruszka przyglądała się pacjentowi. Położyła zewnętrzną część dłoni na jego czole i wcale nie była zaskoczona, że ma ono temperaturę pokojową.

- Jak się dziś czujesz, Heng? – spytała jego żona.

- Głodny… Nie, spragniony – odparł. Słowa toczyły się z jego ust niczym głazy po skalnym zboczu.

- Dobrze, skarbie. Usiądź sobie i damy ci trochę pysznego koktajlu.

Panie zmieniły ułożenie poduszek, pomogły Hengowi usiąść i opatuliły go kocem.

- Wypij to, kochany – powiedziała Wan. – To ten sam napój, który tak ci wczoraj posmakował.

Da nalała trochę płynu do szklanki i wsadziła do niej słomkę. Mężczyzna wypił dwie porcje różowego napoju z zieloną ziołową pianką. Zdawało się, że nieco po nich odżył. Przeciągnął się i rozejrzał dookoła jakby pierwszy raz widział swój pokój.

- Smakowało, co Heng? – spytała Da. – Widzę, że jesteś o wiele bardziej żywy. Czy dasz radę zejść dziś na dół? Trochę słońca dobrze ci zrobi… Wyglądasz nieco blado… Nie jesteś przyzwyczajony do siedzenia pod dachem, prawda?

Heng przyjrzał się jej jakby mówiła do niego w obcym języku. Następnie przeniósł spojrzenie na żonę.

- Chcesz iść do toalety, Heng? Dawno się nie wypróżniałeś. Wszystko w porządku tam na dole? Może przynieść ci wiadro?

- Tak, to dobry pomysł. Chcę do toalety, ale najpierw napiję się jeszcze koktajlu.

Żadna z kobiet nie wiedziała ile może go pić, więc pozwoliły mu w pełni zaspokoić pragnienie. Heng wypił cały litr.

Da przechyliła się do tyłu i obserwowała jak Wan pomaga mu się ubrać. Koktajl zaczynał działać i mężczyzna stawał się coraz bardziej energiczny.

- No to chodź, skarbie. Ubierzesz się i pójdziemy na dół.

Kobiety wzięły dygoczącego Henga pod ręce i pomogły mu wstać. Zachowywał się jak rower z rozklekotanym kołem. Gdy udało im się zaprowadzić go na półpiętro, skrzywił się nieco na widok światła. Jednak kto by tak nie zrobił po półtora dnia w całkowicie ciemnym pokoju? Den i Din przyglądali się schodzącemu po schodach ojcu, któremu pomagały ciotka i żona. Wyglądał trochę jak pijany.

Dzieci przeraziło, że mężczyzna wyglądał tak krucho i… inaczej. Heng zawsze był chudy, ale teraz był wyniszczony, biały jak śnieg, natomiast zamiast oczu miał dwa czerwone punkciki. Gdy zbliżył się do stołu przesunęły się, ponieważ mężczyzna musiał odpocząć.

- Den, masz jeszcze gdzieś te stare okulary przeciwsłoneczne? Oczy twojego ojca są teraz bardzo wrażliwe, więc mogłyby mu się przydać – spytała matka.

- Wan, dasz radę sama zaprowadzić Henga do toalety czy Den ma ci w tym pomóc? – rzekła Da.

- Powinnam dać radę.

Poszli dalej. Heng osłaniał wolną ręką oczy przed słońcem. Po piętnastu minutach posadzono go znowu przy stole. Wydawał się wyczerpany tą wyprawą.

- Din, skocz na górę po prześcieradło i kilka poduszek, dobrze? Dziś ojciec będzie odpoczywał tutaj. Przyda mu się trochę świeżego powietrza i słońca. Nigdy w życiu nie przebywał tyle czasu w pomieszczeniu, więc jego organizm nie jest do tego przyzwyczajony. Spójrz w jakim jest stanie…

Heng co chwila przyglądał się swoim bliskim. Wydawało się jednak, że w ogóle nie rozumie o czym rozmawiają. Przygotowali mu wygodne posłanie, a Den przyniósł ogromne okulary przeciwsłoneczne, które były jego dumą jeszcze dziesięć lat temu… kiedy były modne.

Efekt był taki, że Heng wyglądał jak jakiś dziwaczny ptak w okularach, oparty o wspornik i owinięty prześcieradłem.

- Cóż, dzieci. Lepiej pójdźcie przygotować dla ojca więcej koktajlu. Wydaje się mieć dziś spory apetyt, a to znak, że postępujemy prawidłowo. Czujesz się już lepiej, prawda Ta?

Wszyscy czekali na jakąś reakcję. W końcu mężczyzna kiwnął głową, przez co wyglądał zupełnie jak sowa. Den i Din odeszli chichocząc. Bardzo ciężko było im przyrównać istotę przy stole do tego jak ich ojciec wyglądał zaledwie dobę temu.

- Ciotuniu, czy powinnam przygotować Hengowi na wieczór coś normalnego do jedzenia? – spytała Wan.

- Nie zaszkodzi mu to, ale też nie zastąpi koktajlu – odparła staruszka.

- Heng, będziesz chciał później coś z nami zjeść?

Mężczyzna pokiwał głową na boki i gapił się na żonę.

- Co chcesz mu ugotować, Wan? – zapytała Da.

- Kurczaka lub wieprzowinę… co będzie wolał.

Heng nadal przyglądał się kobietom jak komuś, kto mówi w całkowicie niezrozumiałym dla niego języku.

- To może go spytaj? Przecież nie postradał rozumu… A przynajmniej tak mi się wydaje.

- Co wolisz na kolację, Heng? Kurczaka czy wieprzowinę?

Przyglądał się jej przez kilka sekund. W końcu przemówił.

- Małe…

- Które? A zresztą… Nie wolno ci jeść dzieci, Heng. Tak nie można.

- Nie nasze dzieci… Małe koźlątka… Chyba mamy kilka? – rzekł Heng.

- Owszem, mamy. Chcieliśmy jednak powiększać nasze stado.

- Tylko jedno małe.

- No… No dobrze, Heng. Jesteś chory, więc ugotuję ci koźlątko, a my zjemy wieprzowinę.

- Niech będzie krwiste, grillowane i bez curry. Mam chęć na mięso. Prawdziwe, czerwone mięso.

Dzieciom ulżyło, że ojciec nie chce ich jeszcze zjeść.

Wydawało się, że Heng postanowił uciąć sobie drzemkę przed kolacją. Den postanowił wykorzystać tę okazję i spytać matkę czy jej zdaniem mężczyzna będzie chciał któregoś dnia ich zjeść.

- Och, nie wydaje mi się Den. Na pewno nie, jeśli zaspokoimy jego apetyt. Teraz już wiemy, co lubi. Ciotuniu Da, co ciotunia sądzi o przypadku Henga?

- Jest bardzo ciekawy… bardzo. Jeszcze wczoraj śmierć pukała do jego drzwi, a dziś staje się z godziny na godzinę coraz bardziej aktywny. Aczkolwiek nie przypomina tego Henga, którego znaliśmy i kochaliśmy. Trzeba będzie obserwować tego nowego Henga. Może nawet odzyskamy starego, gdy już przyzwyczai się do nowej diety i wyliże z bezkrwistego okresu. Muszę przyznać, że to dla mnie niezbadane terytorium i działam po omacku, jedynie na podstawie sugestii od moich Duchowych Przyjaciół… Chociaż jeden z nich powiedział mi, że o wiele bardziej miłosierne byłoby zabicie go i pozwolenie na rozpoczęcie życia od nowa. A co ty sądzisz o tej radzie, Wan?

- Cóż… szczerze mówiąc… byłoby to chyba zbyt radykalne rozwiązanie, nie sądzisz ciotuniu Da?

- Muszę się z tobą zgodzić, dlatego wcześniej o tym nie mówiłam. Jest to jednak jakaś możliwość, jeśli ta sprawa nas przerośnie.

Heng prawdopodobnie przespał tę rozmowę, lecz żadna z kobiet tego nie sprawdzała.

- Czy ciotunia sądzi, że on cierpi?

- Wydaje się dość spokojny, prawda? Zaczął znów mówić i nie wspominał o żadnych dolegliwościach. Nie martwiłabym się zatem przesadnie o jego kondycję fizyczną, ale to ty znasz go najlepiej. Powinnaś zatem pilnować czy nie zachodzą jakieś zmiany w jego zachowaniu. Jeśli się pojawią, natychmiast mi o nich powiedz, żebyśmy mogły je przedyskutować.

- W porządku, ciotuniu Da. Tak zrobię. Nie chcę cię zatrzymywać, jeśli masz na głowie inne sprawy. Dzieci spisują się cudownie – przejęły wszystkie nasze obowiązki, więc mogę posiedzieć z Hengiem. Mogę załatwić ci podwózkę do domu. Jesteśmy bardzo wdzięczni za pomoc. Gdyby nie ty to Heng by nie przeżył i doskonale zdajemy sobie z tego sprawę. Jeśli możemy coś dla ciebie zrobić po prostu powiedz.

- Dziękuję ci, Wan. Wiesz, może faktycznie wrócę na kilka godzin do domu. Chciałabym jednak zobaczyć jak Heng zje posiłek. Jeśli więc nie masz nic przeciwko zostałabym u was na kolacji. A co do zapłaty, nie zaprzątaj sobie tym teraz głowy. Heng to mój ulubiony bratanek i zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby nie stała mu się krzywda. Wrócę do domu pieszo… O której będzie wieczerza?

- Około 19-19:30. Zapraszam serdecznie.

- Dobrze. W takim razie zmykam i zobaczymy się około 19. Do widzenia.

- Do widzenia, ciotuniu Da. Jeszcze raz dziękuję za pomoc!

Gdy Da wyszła Wan ogarnęło przedziwne uczucie. Od momentu zdiagnozowania „choroby” Henga nie zostawała z nim sam na sam. Den bowiem poszedł z kozami nad strumień, a Din doglądała grządki warzywnej. Kobieta musiała przekazać synowi, że musi zaszlachtować jedno z koźlątek, biegających w stadku ze swoimi matkami. Nie ośmieliłaby się jednak zostawić Henga samego. Jedynie Din mogła poinformować swojego brata. Wan nie miała innego wyjścia jak tylko czekać na powrót córki na obiad. Zwykle stawiała się w domu na posiłek, więc kobieta była niemal całkowicie przekonana, że Heng otrzyma swoją porcję.

Wan starała się porozmawiać z mężem. Byli sami, więc mówiła do niego pieszczotliwie.

- Najdroższy, nie śpisz? Skarbie, wszyscy tak bardzo… Bardzo się o ciebie martwię… Odpowiedz mi proszę, jeśli mnie słyszysz.

- Oczywiście, że cię słyszę, gdy nie śpię. Ale wiesz Mat, zdarza mi się od czasu do czasu przysnąć – odpowiedział jej swoim nowym niskim i dudniącym głosem. – Mogło mi wtedy umknąć kilka rzeczy. Ogólnie rzecz biorąc, czuję się o wiele lepiej, choć nadal nieco dziwnie. Nie mogę się jednak doczekać kolacji. Która jest godzina?

- Za kwadrans będzie południe. Niedługo podam obiad. Będziesz jadł?

- A co przygotowałaś?

- Sałatkę.

- Feeeee, żarcie dla królików!

- Kiedyś smakowała ci zielenina…

- Naprawdę? Nie przypominam sobie i ciężko mi to sobie wyobrazić.

- To może zjesz omlet?

- O, to brzmi lepiej. A zmieszałabyś mi go z koktajlem?

- Oczywiście, najdroższy. Nie widzę przeszkód. Zostało go jeszcze trochę, ale chcieliśmy zostawić go na kolację. Dajmy Din jeszcze pół godziny na powrót. Musiałaby przekazać Denowi wiadomość, żeby zabił dla ciebie koźlątko.

Po obiedzie Din zaniosła bratu kilka noży, torbę na mięso i termos na krew. Następnie wróciła do grządki z warzywami.

- Chyba bardzo smakował ci ten omlet, co Heng?

- Tak, był bardzo syty. Miał dużo mięsa i białka.

Wan doglądała Henga całe popołudnie. Dodatkowo siekała warzywa i robiła ostry sos naam pik. Mężczyzna jednak już się nie odzywał. Najwyraźniej udał się na drzemkę regeneracyjną po pierwszym solidnym posiłku od kilku dni.

Późnym popołudniem Din pojawiła się w domu jako pierwsza. Przyniosła ze sobą kosz z zapasem warzyw i ziół, który miał wystarczyć na kolejną dobę. Den pojawił się krótko po niej. Wręczył matce torbę z elegancko pokrojonym mięsem i termos z kozią krwią.

- Pójdę tylko posolić skórę, dobrze mamo? Oczyściłem ją już zgodnie z instrukcjami ojca. Wrócę za dwadzieścia minut.

- Nie spiesz się. Mamy mnóstwo czasu. Pamiętaj tylko żeby wykąpać się przed kolacją.

- Dobrze, mamo…

- Mmmm koktajl. Czuję przepyszny koktajl… - mamrotał podniecony Heng.

- Tak, Heng. Koktajl… Mat robi dla ciebie koktajl, który wypijesz później. Najpierw jednak zjemy kolację. Czekamy jeszcze na twoją ciotunię – rzekła do niego Wan, a następnie wyszeptała do Din. – Chyba wyczuwa kozie mięso lub kozią krew. Patrz na jego nozdrza. Drgają jak szalone. Czy jeszcze tydzień temu przypuszczałabyś, że nasze życie będzie tak wyglądać?

Kobieta włożyła zapas mięsa do zamrażarki. Następnie wzięła porcję dla Henga i umieściła ją w odpowiedniej odległości, żeby mężczyzny nie rozpraszał zapach krwi. Gdy Wan wróciła do swoich obowiązków mężczyzna znowu zasnął, jak nakręcana zabawka, której mechanizm przestał działać.

Za kwadrans dziewiętnasta Wan odsączyła posiekane warzywa, napaliła w wiaderku, które ustawiła na betonowej płycie na stole. Dziś na kolację miało być ulubione danie dzieci, czyli grillowana wieprzowina.

Ich sprzęt do grillowania był prosty, lecz efektywny. Służyło im do tego „naczynie”, przypominające starą wyciskarkę do pomarańczy. Jego rynna wypełniona byłą wodą z gotujących się warzyw i makaronu ryżowego, natomiast czubek służył do grillowania mięsa. W rezultacie każdy mógł szykować własny posiłek i jednocześnie zasilać rynnę, żeby urządzenie miało moc do przyrządzenia kolejnych dań.

Da przybyła dziesięć minut po dziewiętnastej. Wan posłała Din po mięso z lodówki pod domem. Gdy znalazła się nie dalej niż dziesięć metrów od stołu to wystarczyło, żeby przebudzić Henga i jego nos.

- Mmmm… koktajl!

- Nie, Heng. Koktajl dostaniesz później. Teraz zjesz kotleta.

- Mmmm… kotlet. Pyszny, niewysmażony…

Da była zafascynowana całą sytuacją i sporządzała notatki.

Wan umieściła mięso na grillu. Wtedy Heng zdjął okulary, żeby lepiej przypatrzeć się błyskawicznie przygasającemu ogniowi. Jego oczy lśniły jak rozpalone latarnie. Spowodowało to, że dzieci zaczęły drżeć ze strachu.

Każdy z obecnych powiedziałby, że zapach gotujących się warzyw i mięsa był wspaniały. Jednak to Heng zabrał głos jako pierwszy.

- Kotlet pachnie cudownie! Nie spalcie krwi. Heng chce niewysmażone mięsko… i żadnych warzyw, bo okropnie cuchną.

- Tak, Heng. Ale niewysmażone nie oznacza surowego. Musisz poczekać jeszcze kilka minut.

- Nie, Mat. Chcę zjeść je teraz. Pachnie tak wyśmienicie, ale z każdą minutą ten zapach się psuje. Chcę zjeść już teraz!

- No dobrze, niech ci będzie. Chcesz do tego warzyw czy makaronu?

- Nic. Samo mięso. Nie chcę króliczego żarcia.

Wan zdjęła z ognia dwa kotlety. Położyła je na talerzu, który podała Hengowi.

- Smacznego, Ta. Chociaż moim zdaniem wciąż wygląda zbyt krwiście. Zawsze wolałeś dobrze wysmażone mięso.

Heng wziął talerz, przystawił go sobie pod nos i powąchał mięso. Jego nozdrza drżały niemal jak u królika. Następnie ułożył sobie talerz na kolanach, wziął mały kotlet w obie dłonie i znów zaczął go obwąchiwać.

- Cudownie – oznajmił. – Trochę za bardzo usmażone, ale świetne.

Heng nie zauważył, że gdy przeżuwał maleńki kawałek mięsa swoimi siekaczami, wszyscy bacznie mu się przyglądali. Wan spodziewała się, że mężczyzna zje całego kotleta za jednym zamachem. On z kolei trzymał kawałek mięsa w jednej dłoni, a palcami drugiej odrywał z niego po malutkich porcyjkach. Gdy w końcu dogrzebał się do krwistego wnętrza, przyłożył do niego usta i zaczął ssać.

Wszyscy spojrzeli po sobie z wielkim zaskoczeniem. Czerwono-różowe oczy Henga przyglądały się mięsu niczym jastrząb swojej zdobyczy.

- Czy coś nie tak? – zapytał mężczyzna, błyskawicznie przekrzywiając głowę w stronę swojej żony.

- Nie, Heng. Wszystko w porządku. Po prostu bardzo miło, że w końcu spożywasz solidny posiłek. Niezmiernie się z tego cieszymy, prawda?

- Tak – odpowiedzieli chóralnie. Aczkolwiek Da miała pewne obawy. Nie była jednak jeszcze gotowa, aby podzielić się nimi z pozostałymi.

- Dobrze! W porządku. – stwierdził Heng i z wyraźnym apetytem zabrał się z powrotem za mięso.

Zjedzenie kotleta, o powierzchni zaledwie piętnastu centymetrów kwadratowych, zajęło Hengowi pełne pół godziny. Następnie zabrał się za kość, którą wylizał do czysta i wyssał z niej cały szpik. Pozostali niemalże nie byli w stanie skupić się na własnych posiłkach. W efekcie ich jedzenie prawie całkowicie się spaliło, ale i tak je spożyli. Rodzina Lee nie należała do osób marnujących jedzenie.

Po zjedzeniu pierwszego kotleta Heng wytarł usta zewnętrzną częścią dłoni, a następnie wylizał ją do czysta. Dla postronnego obserwatora Heng mógł się wydawać osobą uwolnioną po latach odosobnienia z obozu koncentracyjnego, gdzie żył wyłącznie o chlebie i wodzie. Nikt z siedzących wówczas przy stole nie widział nigdy, żeby ktoś tak bardzo cieszył się jedzeniem.

- Masz już ochotę na drugiego, Ta? – spytała Din.

Heng chwycił prześcieradło, otulające jego ramiona, i przesunął je. Den w ostatniej chwili uratował przed stłuczeniem spadający z jego kolan talerz.

- Poczekamy, aż strawi się pierwszy – rzekł Heng. – A potem zjemy więcej. Pyszne jedzonko. Hengowi bardzo smakować.

Den spojrzał na matkę. Kobieta wiedziała, co miał na myśli. Heng mówił w trzeciej osobie, czego nigdy wcześniej nie robił. Co prawda jego zdolności językowe od zawsze były dalekie od ideału. Pewnie dlatego, że był z pochodzenia Chińczykiem.

W końcu wszyscy zaczęli zajmować się własnym jedzeniem, a Heng się uspokoił. Nagle z jego kierunku dobiegł stłumiony chlupot. Dla nikogo nie było zagadką, co się stało. Jednak przez grzeczność postanowili udawać, że niczego nie słyszeli. Potem wybrzmiał kolejny chlupot, a w powietrzu pojawił się straszny fetor.

Jedynie Wan i Da zdobyły się na odwagę spojrzeć w stronę Henga. Mężczyzna miał na twarzy szeroki uśmiech, który malował się pod jego ciemnymi okularami.

Den zaczął chichotać. Z początku po cichu, ale nie mógł dłużej wytrzymać. Wkrótce Din zaraziła się od niego śmiechem.

- Cicho, dzieci! To silniejsze od waszego ojca, jest chory – powiedziała Wan. – Porządny posiłek przeszedł prosto przez niego.

Mimo tej połajanki Den i Din nie mogli się pohamować. Heng siedział sobie z uśmiechem zadowolenia na twarzy. Po kilku minutach smród nie odpuszczał, więc Wan odezwała się do Dena:

- Zanieś ojca do toalety, żeby mógł się umyć. Jeśli będą jakieś problemy, krzyknij po mnie. Heng, wrzuć majtki do prania. Jutro je wyczyszczę.

Gdy zniknęli Wan rzekła:

- Ojej! Co o tym myślisz, ciotuniu Da?

- Dziwne, prawda? Heng przypomina zachowaniem ptaka. Nie jestem w stanie znaleźć przyczyny, ale siedział jak na żerdzi, jadł w specyficzny sposób, a potem wydalał… Tak robią ptaki. Pewnie tak samo, jak wiele innych zwierząt, ale przyjrzyjcie się kurom w waszej zagrodzie. Nie mogę pozbyć się z głowy widoku jego moszczenia się w prześcieradle i nałożenia okularów po zjedzeniu kotleta.

- Czyli nie uważasz, że nie trzyma stolca? Martwię się nieco o nasze łóżko… Zaledwie kilka tygodni temu kupiliśmy nowy materac… Byłaby szkoda, prawda? Czy dopóki nie nabierzemy pewności co mu jest możemy umieścić go w stodole?

- Nie przejmuj się! Nawet ptaki nie robią do własnego gniazda. Aczkolwiek pielucha nie byłaby złym pomysłem… Mogą być też pieluchomajtki. Musiałabyś jednak jechać po nie do miasta.

Gdy Den wrócił z Hengiem mężczyzna wyglądał na przybitego. Nawet nieco zawstydzonego.

- Wszystko dobrze, Heng? – spytała żona.

- Tak, wypadek. Nie martw się. Nic się nie stało. Dziś już nie. Iść teraz do łóżka.

- Tak, to dobry pomysł. Ciotuniu, co z jego koktajlem?

- Moim zdaniem powinien się go napić na sen. Nie martw się o wasze nowe łóżko. Nie narobił do niego wczoraj, więc dziś też tego nie zrobi. Mieszkając z nim pod jednym dachem bardziej przejmowałabym się, czy w środku nocy nie zacznie szukać czegoś do jedzenia.

- Chyba masz rację. Den, usadź ojca na chwilę przy stole. Din, przynieś szklankę koktajlu, dobrze?

Po wypiciu napoju ze strony Henga nie dochodziły żadne podejrzane odgłosy ani zapachy. Wan poleciła zatem dzieciom zaprowadzić ojca do łóżka.

- Za chwilę pójdę sprawdzić co u niego. Wydaje mi się jednak, że teraz będzie spał – oznajmiła Da.

- No, no, no. Cóż nam począć, ciotuniu? Mamy teraz w gospodarstwie człowieka-ptaka! Co o tym sądzisz? – spytała Wan.

- Jeszcze nie mam pewności. Jednak twój żart wcale nie musi się bardzo mijać z prawdą. Musimy po prostu czekać. Ciekawe czy na zimę poleci do ciepłych krajów.

Wan nie była pewna czy Da mówi poważnie. Odpowiedziała na tę wypowiedź połowicznym uśmieszkiem, który w jej mniemaniu był enigmatyczny. W głębi ducha wiedziała jednak, że dla szamanki Da wcale taki nie był.

Kobieta była bardzo zaniepokojona, ale któż na jej miejscu by nie był?





Конец ознакомительного фрагмента. Получить полную версию книги.


Текст предоставлен ООО «ЛитРес».

Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию (https://www.litres.ru/pages/biblio_book/?art=65164801) на ЛитРес.

Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.



Pewnego dnia samopoczucie Henga Lee pogarsza się. Udaje się zatem do lokalnej szamanki, która prywatnie jest jego ciotką. Kobieta przeprowadza kilka badań i stawia diagnozę – Heng nie ma krwi! Jak mężczyzna ma przekazać taką nowinę swojej rodzinie i co zrobią z tą wiedzą jego bliscy?

Heng Lee jest hodowcą kóz. Mieszka on w dalekich górach północnej Tajlandii, położonych na północny wschód od Chiang Rai, bardzo blisko granicy z Laosem. Jego społeczność jest bardzo mała – taka, w której każdy zna każdego. Pewnego dnia samopoczucie Henga pogarsza się, ale nie na tyle, żeby nie mógł wyprowadzać swoich kóz na wypas. Gdy jednak zaczynają się omdlenia, mężczyzna postanawia udać się do miejscowej szamanki. W pobliżu jego wioski nie ma bowiem lekarzy, a usługi znachorki pomagały mieszkańcom od stuleci. Szamanka pobiera próbki i stawia diagnozę – nerki Henga przestały działać i zostało mu niewiele czasu. Trwa walka o życie mężczyzny, ale do dzieła wkraczają również inne moce. Co stanie się z Hengiem, jego rodziną i resztą ich społeczności, jeśli bohater posłucha rady szamanki?

Как скачать книгу - "Bezkrwawy" в fb2, ePub, txt и других форматах?

  1. Нажмите на кнопку "полная версия" справа от обложки книги на версии сайта для ПК или под обложкой на мобюильной версии сайта
    Полная версия книги
  2. Купите книгу на литресе по кнопке со скриншота
    Пример кнопки для покупки книги
    Если книга "Bezkrwawy" доступна в бесплатно то будет вот такая кнопка
    Пример кнопки, если книга бесплатная
  3. Выполните вход в личный кабинет на сайте ЛитРес с вашим логином и паролем.
  4. В правом верхнем углу сайта нажмите «Мои книги» и перейдите в подраздел «Мои».
  5. Нажмите на обложку книги -"Bezkrwawy", чтобы скачать книгу для телефона или на ПК.
    Аудиокнига - «Bezkrwawy»
  6. В разделе «Скачать в виде файла» нажмите на нужный вам формат файла:

    Для чтения на телефоне подойдут следующие форматы (при клике на формат вы можете сразу скачать бесплатно фрагмент книги "Bezkrwawy" для ознакомления):

    • FB2 - Для телефонов, планшетов на Android, электронных книг (кроме Kindle) и других программ
    • EPUB - подходит для устройств на ios (iPhone, iPad, Mac) и большинства приложений для чтения

    Для чтения на компьютере подходят форматы:

    • TXT - можно открыть на любом компьютере в текстовом редакторе
    • RTF - также можно открыть на любом ПК
    • A4 PDF - открывается в программе Adobe Reader

    Другие форматы:

    • MOBI - подходит для электронных книг Kindle и Android-приложений
    • IOS.EPUB - идеально подойдет для iPhone и iPad
    • A6 PDF - оптимизирован и подойдет для смартфонов
    • FB3 - более развитый формат FB2

  7. Сохраните файл на свой компьютер или телефоне.

Книги автора

Рекомендуем

Последние отзывы
Оставьте отзыв к любой книге и его увидят десятки тысяч людей!
  • константин александрович обрезанов:
    3★
    21.08.2023
  • константин александрович обрезанов:
    3.1★
    11.08.2023
  • Добавить комментарий

    Ваш e-mail не будет опубликован. Обязательные поля помечены *